****************
Profile geologiczne wysadu solnego "Wapno"
|
Zbigniew Michalak Kłodawa
WAPNO -RUROCIĄG
Do Krakowskiego Przedsiębiorstwa "Hydrokop" przeszedłem na zasadzie porozumienia między zakładami. Oddział delegacyjny Radomskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego, w którym pracowałem, kończył prace na terenie Kopalni Soli w Kłodawie. W tym samym czasie Krakowski "Hydrokop" organizował oddział górniczo-budowlany na terenie kopalni. Z przejściem nie było żadnych kłopotów. Mimo, iż byłem człowiekiem dość młodym czułem się już w pełni ukształtowanym zawodowo, obytym w sferach kierowniczych dużego przedsiębiorstwa, w każdej sytuacji pozbawionym z tego powodu kompleksów. Przez ostatnie dwa lata w Radomskim Przedsiębiorstwie (pracowałem tam 10 lat) kierowałem dużym oddziałem liczącym 250 pracowników fizycznych i 12 pracowników umysłowych. Zarządzałem ogromnym majątkiem sprzętowo-transportowym. Ponieważ robiłem to z powodzeniem zawodowym, dawało mi to poczucie pewności. Zalążek firmy krakowskiej na terenie Kopalni Soli w Kłodawie już powoli się kształtował, ale były to roboty jak na początek tylko górnicze - odbywały się na dole kopalni. Ja siedziałem jak w poczekalni, nie było dla mnie zajęcia. Oddział energomaszynowy, którym miałem kierować nie istniał. Miało to nastąpić za kilka miesięcy. Dyrektor zakładu wezwał mnie do siebie i powiedział: pojedziesz do Wapna na tamtejszy oddział, tam pokierujesz pracami sprzętu i transportu, jak w Kłodawie roboty nabiorą tempa - wrócisz. I tak w lutym 1977 roku zjawiłem się w Wapnie. Kopalnię tę bardzo pobieżnie znałem, byłem już kilka razy w sprawach służbowych, nie było zaskoczenia, wiedziałem gdzie jadę. To co dodawało mi otuchy na przetrwanie, to to, że szybko wrócę. Początek był normalny, codzienna praca, częste wyjazdy do domu. Tak mijały tygodnie. Jednakże podczas rozmów z górnikami, kolegami, którzy pracowali na dole, słychać było niepokój, że wyciek wody daje powody do szczególnego zainteresowania. Zauważyłem, że zaczęto gromadzić na placach magazynowych naszego oddziału znaczne ilości piasku, cementu, cegły itp. Firma wydzierżawiła specjalne urządzenia techniczne. Na dole miały być budowane tamy bezpieczeństwa. Część materiałów przetransportowano już na dół kopalni, maszyn nie. Wyciek wody stawał się coraz większy, w pośpiechu zaczęto wywozić maszyny i urządzenia z dołu kopalni. Nadszybie zawalone było sprzętem, którego nie sposób było odebrać. Dyrektor Kopalni na codziennych naradach produkcyjnych wręcz nakazał służbom technicznym wypychać spychaczem nie zabranych w porę urządzeń. Kopalnia powoli przestawała istnieć. Na terenie Wapna z niewiadomych przyczyn i w niewiadomych miejscach zaczęły tworzyć się zapadliska i tylko, że odbywało się to powoli nie pociągnęło ofiar w ludziach. Podjęto decyzję o likwidacji Kopalni przez jej zalanie wodą. Sposób był prosty, należy wybudować jak najszybciej rurociąg, wykorzystać zasób wody z jeziora Czeszewskiego i skierować go do kopalni. Tragedia ta miała odbicie jedynie w regionie, ogólnopolskie środki masowego przekazu tylko lakonicznie poinformowały społeczeństwo o tym wydarzeniu. Powołano sztab kryzysowy przy pomocy którego nie było spraw trudnych w załatwianiu. Na hasło: Kopalnia w Wapnie otwierały się wszystkie drzwi. Dokumentacja techniczna, którą w sposób ekspresowy sporządzono, przewidywała dwie nitki rurociągu o średnicy 500 mm, łączące brzeg jeziora z otworem przewierconym z powierzchni do komory kopalni. Pierwsza próba się nie powiodła, drugi odwiert zakończył się powodzeniem. Rozpoczęto budowę rurociągu. Do Wapna z Tarnobrzeskiej Siarki przyjechała kilkunastoosobowa grupa spawaczy, jak się później okazało fachowców pierwsza klasa. Grupą kierował Józef Gucwa - pracownik Hydrokopu, pociotek byłego marszałka Sejmu w latach 1978-1985. Na bocznicę stacji kolejowej w Wapnie, codziennie po kilkanaście, przychodziły wagony z rurami oraz płytami drogowymi, które wykorzystywane miały być do utwardzenia drogi. Jako, że ze sprzętem nie było żadnych kłopotów, dźwigi aby zluzować (rozładować) wagony, pracowały do skutku. Ładunek składowany był na place przy torach. Około 3 km. od Wapna w kierunku na jezioro Czeszewskie wyznaczony został plac "poligonowy" na którym składowano przywożone rury specjalnymi samochodami tzw. "rurowcami". W organizacji całego przedsięwzięcia uwidoczniła się zdolność organizacyjna, szefa grupy, kol. Józefa Gucwy. Przy tej klasie fachowcach, nic nikomu, nie trzeba było tłumaczyć, każdy wiedział co ma robić. Niczego nie brakowało, nawet chęci do roboty. Nie pamiętam umów finansowych, ale wiem, że za całość wykonania zadania obiecano spore premie pieniężne.
Na placu "poligonowym" rury
już na gotowo łączone były na długość ok. 28m. (4 rury po ok.7 m.). Następnie do prac przystępowała grupa tzw. przygotowawcza. Dźwig (6 t.) na podwoziu Stara (6x6) ciągnął za sobą przyczepę, na której zamontowana była spawarka spalinowa. Elementy 28 mb. rur układane były jedne do drugich i następowało połączenie stykowe, przygotowujące do ostatecznego zespolenia. Na całej trasie pracowały japońskie spawarki spalinowe - w tym czasie ostatni szyk mody w tej dziedzinie techniki. Z odległości 20 m. gdyby nie ciepło unoszące się z rury wydechowej, nie wiadomo było czy spawarka pracuje. Wszystko dobrze szło do pierwszej wypłaty. Spawacze liczyli na dużo, ale się przeliczyli. Przestali pracować. Dwa dni nie wyszli do pracy. Powiadomiono Dyrekcję w Krakowie, do negocjacji przyjechał Dyr. Ekonomiczny i w efekcie rozmów uzyskano porozumienie a opóźnienia nadrobiono. Sprawa następna to pobór wody z jeziora. Po utwardzeniu drogi dojazdowej na trasie rurociągu, tu wykorzystywane były płyty drogowe. Po tym do akcji wkroczyła Wojskowa Jednostka Saperów. Na brzeg jeziora dowieziono pontony, stworzono most pontonowy, po którym na jezioro wjechała koparka. Jej zadaniem było pogłębienie miejsca w jeziorze, z którego pobierana będzie woda. Kafarem opalowano pogłębienie aby w czasie pobierania wody nie zamulały się kosze ssawne. Budowlanka z "Hydrokopu" (oddział z Wapna) budowała pomieszczenie przeznaczone do zamontowania rozdzielni prądu i na pompy ssąco-tłoczące. Parametrów technicznych tych urządzeń nie pamiętam ale były to urządzenia bardzo wydajne. Wykonanie całości zadania trwało około 3 miesięcy, może nieco dłużej. Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali na próby techniczne. Oczywiście przeprowadzano próby ciśnieniowe rurociągu, przecieków prawie że nie było. Rury pospawane były wprost idealnie. Na koniec dospawano tzw. "portki",- jest to element łączący obydwie nitki rurociągu z jednym wprowadzeniem do odwiertu. Nastąpiło uruchomienie pomp i tym samym zaczęto zalewać kopalnię. Po kilku dniach obserwacji myślałem, że wody w jeziorze zacznie ubywać, jakże się myliłem,- poziom wody był wciąż jednakowy. Kopalnia przestała istnieć. Już w Kłodawie po 25 latach od zalania kopalni w Wapnie uczestniczyłem w Radzie Technicznej prowadzonej przez Prof. AGH z Krakowa, na temat zagrożeń wodnych w kopalniach soli. Ponieważ AGH patronowała Kopalni w Wapnie zadałem prowadzącemu pytanie: czy teren Wapna, w rejonie kopalni monitorowany jest jakimiś urządzeniami, które zasygnalizowałyby, gdyby coś zaczęło się dziać z negatywnymi skutkami związanymi z zalaniem kopalni. Odpowiedź była wymijająca. Jest to krótki opis którego szczegóły zatarł czas.
WYPADEK OPERATORA DŹWIGU Cztery samochody m-ki STEYER przywiozły płyty drogowe. To był początek zwózki. Aby uniknąć ryzyka przejazdu przez Wapno, już bowiem na drodze występowały pęknięcia, podjęto decyzję o wybudowaniu objazdu w rejonie Podolina. Tam już była droga, przypominała raczej drogę polną, stąd postanowiono ją utwardzić i wyłożyć płytami. Samochody zajechały na plac przed biurem "Hydrokopu" w Wapnie. Na polecenie kierownika oddziału samochody skierowano na wspomnianą już drogę. Rozładunek następował w ten sposób, aby z jednego rozłożenia dźwigu w konsekwencji ułożyć kilkanaście metrów drogi. Do rozładunku wyznaczona była grupa pracowników, którą kierował brygadzista. Rozpoczęto rozładunek i po zdjęciu kolejnej partii płyt dźwig przejeżdżał ustawiając się kilkanaście metrów dalej. I wtedy stało się nieszczęście. Dźwig po zluzowaniu śrub podporowych, a był to STAR-28 (4t) przejeżdżał z podniesionym wysięgnikiem. Po przejechaniu kilku metrów, operator, który był zarazem kierowcą pojazdu, zapytał pracowników z obsługi czy prawidłowo podjechał. Tak - padło stwierdzenie. Nikt z kilkuosobowej grupy oraz kierowców, którzy również tam byli nie zauważył, że nad drogą przechodziła linia elektryczna wysokiego napięcia 15000 V. Złośliwość losu dokonała reszty, maszt dźwigu dotknął linii co do centymetra. W momencie wyjścia z kabiny nastąpiło porażenie prądem kierowcę, porażenie było śmiertelne. Co się działo później nie będę opisywał, sprawę natychmiast przejęła Prokuratura, Urząd Górniczy, Inspekcja Pracy, BHP. Operator o ile dobrze pamiętam miał 28 lat. Tragedia ta wydarzyła się w roku 1977. |
|