Logo Kopalni
 


Kopalniane wspomnienia

Powrót do strony głównej 

****************

 

Zarys historii Kopalni

 

Profile geologiczne wysadu solnego "Wapno"
 

Mapy wyrobisk górniczych

 

Katastrofa górnicza

Wapno po katastrofie

 

 Teresa Lisiecka, Być żoną górnika...

 

Siły wyższe tak pokierowały moim losem, że znalazłam się w Kcyni, mieście, które choć znajdowało się blisko mego miejsca urodzenia i zamieszkania nie było bliskim memu sercu. Moje lata dziecięce przypadły  na okres okupacji i spędziłam je jak większość polskich dzieci na podwórku domu, do którego przesiedlił moją rodzinę hitlerowski okupant. W okresie powojennym rodzice moi zmagali się z wieloma problemami dnia codziennego, związanymi przede wszystkim z budową domu. Ja uczęszczałam do małej wiejskiej szkoły, a sama Kcynia kojarzyła mi się przede wszystkim z kościołem i katechezą. W tym czasie rodzice i nauczyciele uczyli nas głównie polskiej mowy. Pojęcie Ojczyzna miało wtedy szerokie znaczenie. Pojęcie popularnej obecnie tzw. „Małej Ojczyzny” wcale nie było znane. Jako dziecko nie wiedziałam, że w odległości zaledwie kilkunastu kilometrów od mego miejsca zamieszkania znajduje się kopalnia soli. Górnicy kojarzyli mi się zwykle ze Śląskiem i galowymi mundurami.

W latach 60-tych zostałam żoną górnika. I to od tej właśnie pory rozpoczęła się moja przygoda z górnictwem.

Wapieńska kopalnia stawała mi się coraz bliższa, gdyż w naszym domu trwały codzienne rozmowy o pracy górników, o zjazdach do podziemnych czeluści, o markach górniczych, górniczym ekwipunku itp.

Mieszkając w Kcyni byłam świadkiem pogrzebów, kiedy to górnicza brać żegnała swoich kolegów, a na ulicach brzmiał marsz żałobny w wykonaniu górniczej orkiestry. W takich sytuacjach mąż mój mówił, że Jego kiedyś też tak pożegnają. Czas pokazał, że, kiedy On odszedł na swoją ostatnią szychtę nie było już kopalni, ani górniczej orkiestry. Jednak w orszaku pogrzebowym nie zabrakło garstki Jego przyjaciół z Kopalni.

Zdobywając wiedzę o kopalni, - miejscu pracy mojego męża wierzyłam, że wapieńska kopalnia jest bezpieczna, nie ma w niej zagrożenia metanem. Na tym etapie nie mówiło się jednak o innym zagrożeniu, jakie stanowiła woda. Mój mąż zdawał sobie z tego sprawę, ale nie chciał mnie niepokoić niebezpieczeństwem, jakie niósł ze sobą każdorazowy zjazd do kopalni. O tym zaczął mówić dopiero później, już po katastrofie.

Sukcesy załogi, wzrost wydobycia, przywileje górnicze, rozwój budownictwa, ośrodki wypoczynkowe  dla rodzin i dzieci przesłaniały widmo zagrożenia i rekompensowały codzienny górniczy trud.

Jako młode małżeństwo mieliśmy szansę otrzymania mieszkania zakładowego. Nie wiem dlaczego,  ale nie miałam jakoś ochoty wyprowadzać się z Kcyni. Wobec tego czekaliśmy cierpliwie na mieszkanie spółdzielcze, które dofinansowała nam kopalnia. Po latach okazało się, że nasza decyzja była słuszna  i nie danym nam było przeżywać ewakuacji po katastrofie w 1977 roku.

Pamiętam dokładnie dzień, w którym po raz pierwszy dowiedziałam się, że kopalni zagraża niebezpieczeństwo. Był wrzesień 1970 roku. Mąż nie wrócił do domu o normalnej porze, a dojeżdżał wtedy motocyklem. W porze powrotu pociągiem u drzwi rozległ się jakiś ostry dzwonek. To przyszedł jeden z kolegów męża Kazimierz Czyż i oświadczył, że kopalnię zalewa woda i Stefan nie wróci do domu dopóki nie zostanie usunięta awaria szybu. Dla mnie było to wielkie przeżycie i od tego momentu gdzieś głęboko zagościł niepokój. Po tym wydarzeniu w trakcie codziennych rodzinnych rozmów pojawiały się nowe terminy: tubingi, kurzawka itp.

Wrześniowa awaria została usunięta, a wszyscy górnicy, którzy brali udział w usuwaniu awarii na barbórkowej uroczystości zostali odznaczeni. Mąż mój otrzymał odznakę „Za zasługi w rozwoju województwa poznańskiego” Do dziś pamiętam jak dumnie nosił ją na swej piersi podczas balu. Wtedy to po raz pierwszy brałam wraz z mężem udział w uroczystościach barbórkowych, które tradycyjnie odbywały się w Domu Górnika. Była to jedyna w swoim rodzaju impreza. Górnicy bawili się wspaniale szczególnie wtedy, kiedy skonsumowali swój „deputat barbórkowy” wprowadzony urzędowo w 1920 r. (ćwiartka wódki, 20 dkg kiełbasy i dwie bułki). Z werwą śpiewali hymn górniczy i inne górnicze pieśni.

Z odznaką mojego męża łączy się pewna przygoda. Mąż mój był synem górnika, który za pracę w kopalni był zawsze wysoko ceniony i dlatego odznaka, którą otrzymał mój mąż była dla niego tak ważna. Chciał się nią pochwalić przede wszystkim rodzicom. Odznaka była ciężka, a sposób przypięcia delikatny, tak delikatny, że odpiął się w trakcie harców i przepadł gdzieś na parkiecie. Kiedy wracaliśmy na balkon zauważyłam, że odznaki na klapie nie ma. Dobrze rozgrzani tańcami i „deputatem barbórkowym” koledzy rzucili się do poszukiwań. Nie pamiętam już dziś, kto okazał się szczęśliwcem i Odznakę odnalazł, ale wiem, że „płynną nagrodę” otrzymał. Odznaka była nieco podeptana, ale swego znaczenia nie straciła, a mąż na następny dzień dumnie zaniósł ją do domu rodzinnego by pokazać szczególnie swemu ojcu, który ze względów rodzinnych tego dnia nie brał udziału w swoich barbórkowych uroczystościach.

Awaria wodna z września 1970 roku spowodowała, że mąż zaczął więcej mówić o żywiołach, które mogą zagrażać zdrowiu czy życiu ludzi. Zawsze podkreślał, że największym z nich jest woda, gdyż ogień da się ugasić, przed wodą jednak uciec nie można.

Kopalnia zapewniała swoim górnikom wysokie uposażenie i górnicze przywileje. Dzieci górników  już od najmłodszych lat spędzały letnie wakacje w Ośrodku Wczasów Dziecięcych „Skrzat” w Łukęcinie. Ponieważ pracowałam w szkole jako nauczycielka i posiadałam kwalifikacje do pracy jako wychowawca na kolonii, więc corocznie wyjeżdżałam do Łukęcina. Nasi synowie spędzali wakacje właśnie w tej placówce najpierw wraz ze mną, a później już sami. Po turnusach wracali zawsze opaleni, wypoczęci, zdrowi, dobrze odżywieni, z całym bagażem przeżyć i nowych doświadczeń. Tam pod czujną opieką wychowawców uczyli się współżycia, samodzielności, poznawali nowych kolegów, ponieważ do Łukęcina przyjeżdżały w ramach wymiany dzieci z innych kopalń. Kolonie miały na kilka dni do dyspozycji kopalniany autobus, więc jeżdżono na bliższe i dalsze wycieczki by poznawać naszą ojczyznę.

Dzieci wracały do domów rozśpiewane, gdyż doskonale dbały o to niezawodne panie wychowawczynie – wapieńskie nauczycielki, a szczególnie Daniela Dytczak i Czesława Nowakowska Synowie do dziś mile wspominają swoje dziecięce wojaże po Polsce dzięki temu, że mieli Ojca górnika.

Oprócz wypoczynku dla dzieci w ramach opieki socjalnej można było skorzystać z wczasów rodzinnych w Pniewach i Łukęcinie. Organizowano sobotnio-niedzielne wyjazdy do Pniew. Ponieważ mieszkaliśmy w Kcyni, więc nie często z nich korzystaliśmy ze względu na trudności z dojazdem. Skorzystaliśmy natomiast z organizowanych przez kopalnię wycieczek na Węgry, w Sudety, na Mazury i do Warszawy. Były to naprawdę udane wycieczki, ponieważ kopalnię stać było by zakwaterować uczestników wycieczki w hotelach wysokiej marki. Czasami zdarzały się jednak wpadki. Zapewne wszyscy uczestnicy wycieczki na Węgry zapamiętali  kilka godzin spędzonych na granicy byłej Czechosłowacji i Węgier, kiedy to pogranicznicy stwierdzili,  że mamy za mało pieniędzy i nie chcieli nas wpuścić do swego kraju. Wtedy okazało się, że nasza „udana pani pilot” nie ma na tyle opanowanego języka węgierskiego by wyjaśnić, że nasze zakwaterowanie i wyżywienie w Budapeszcie jest już opłacone. Podobnie w Budapeszcie ze swoją znajomością języka nie mogła sobie poradzić z odszukaniem hotelu „Lido”. Ci, którzy w tych czasach wyjeżdżali na wycieczki zagraniczne doświadczali, że piloci nie zawsze znali język kraju, do którego prowadzili wycieczki mieli natomiast takie układy, że nie potrzebowali odpowiednich kwalifikacji.

Na takich wycieczkach zapoznawały się całe górnicze rodziny. Choć upływający czas poczynił pustki, w pamięci mam do dziś małżeństwo państwa Kubiszów z wycieczki na Węgry czy też małżeństwa Sierszulskich, Chosińskich, Gawrońskich z wycieczki na Mazury i do Warszawy. Pamiętam nieżyjącą już dziś p. Melanię Szopińską, która tryskając humorem zabawiała towarzystwo w czasie wycieczki na Węgry, a w drodze powrotnej opowiadała o kupnie wiezionych przez siebie wielkich „korboli” (arbuzów).

Być żoną górnika to nie tylko udział w rekreacji i wypoczynku, ale przede wszystkim ponoszenie trudów pracy współmałżonka. Mój mąż wyruszał do pracy bardzo wczesnym rankiem, a wracał około godziny siedemnastej tak, że główne problemy związane z wychowywaniem dzieci spadały na mnie. Dobrze, że mąż w dużej mierze dokonywał zakupów żywności na terenie Wapna, gdzie zaopatrzenie było znacznie bogatsze. Ja natomiast odprowadzałam dzieci do przedszkola i szkoły i odbierałam ich w powrotnej drodze z pracy. Po powrocie Ojca z pracy zasiadaliśmy wspólnie do obiadu. Mąż opowiadał o swojej pracy, o pracy swoich kolegów W trakcie tych rozmów często wymieniane były nazwiska i imiona kolegów: Adama Przybylskiego, Włodka Rębackiego, Zdzisława Prajsa, Edwarda Dominiaka, Henryka Gawrońskiego, Henryka Rogalskiego, Mieczysława Synorackiego i in. Wymieniano nazwy bloków „Polonez”, „Merkury”, oraz nazwy osiedli: Korea, Zaolzie, Wietnam.

Mąż przywoził do domu mleko, które powinien wypijać w pracy. Było ono uzupełnieniem naszego obiadu. Chłopcy zgodnie twierdzili, że mleko to jest o wiele lepsze niż ze sklepu. Mleko po obiedzie stało się  tak nieodzowne, że choć kopalni już dawno nie ma mleko jest naszym stałym napojem.

Górnicy po 25–ciu latach pracy otrzymywali zegarek i choć nie miał on dużej wartości materialnej, każdy czekał na niego jak na talizman. W naszym domu też pojawił się taki zegarek.

Z czasem nasze rodzinne rozmowy stawały się bardziej nerwowe i synowie nie we wszystko byli wtajemniczani. Nie chcieliśmy ich stresować, bowiem sytuacja w kopalni stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Latem 1977 roku mąż wracał do domu zestresowany. Codziennie opowiadał o powiększającym się systematycznie wycieku wody, o rurociągu, przytamkach, pompowaniu. O tym, że sytuacja stawała się coraz groźniejsza świadczyły przywożone codziennie z pracy ubrania robocze, które gdy zdążyły wyschnąć przed wypraniem stawały się sztywne od soli. Wypowiedzi męża tak mnie stresowały, że wolałabym ich wcale nie słuchać, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że gdy się wypowie będzie mu lżej. Ja tylko znałam to wszystko z opowiadań, a On z autopsji.

Pamiętam, że po powrocie ze swojej ostatniej zmiany w podziemiach nastrój miał bardzo pesymistyczny  i niewiele mówił. Po obiedzie położył się by odpocząć i powiedział tylko, że jeśli ktoś do nas przyjdzie nie mamy go budzić i że to już koniec, kopalni nie da się uratować. Tej nocy miałam koszmarny sen, śniło mi się,  że runęła ściana w kuchni naszego mieszkania.

Rankiem jak zawsze mąż pojechał do pracy. Nie wiedział, że pod ziemię już nie zjedzie. Nocą kopalnia przestała istnieć. Mieszkańcy Wapna już nocą i wczesnym rankiem przeżywali szok, dojeżdżający dowiedzieli się o tragedii nieco później.

Choć od kilku dni wydobycia w kopalni nie prowadzono, a jedynie wywożono znajdujący się pod ziemią sprzęt (to, co udało się wywieźć) załoga nadal zjeżdżała w podziemia. Najprawdopodobniej, gdy „kcyniacy” znaleźli się w Wapnie, kierując się w stronę zabudowań kopalni, dowiedzieli się o pierwszych zapadliskach.    Co wtedy czuli?, jak przyjmowali te wiadomości?, tego już się nie dowiemy nigdy. Na terenie zakładu dowiedzieli się szczegółów ze słynnej nocnej zmiany, która to po raz ostatni wyjechała na powierzchnię. Być może spotkali się z bezpośrednimi uczestnikami owych wydarzeń?

Do Kcyni wiadomość dotarła dość szybko, ale nie do wszystkich. Ponieważ były wakacje wyszłam z synami na spacer około południa. Idąc ulicą Wyrzyską spotkałam żonę jednego z pracowników kopalni, która, powiedziała mi o katastrofie. Przeżyłam wtedy szok. Tego dnia nie było w naszym domu obiadu, gdyż nie miał go kto ani przygotować ani jeść.

Od tej pory żyliśmy w ciągłym niepokoju. Nasuwało się ciągle dręczące pytanie: „Co dalej?”             Mąż przepracował w kopalni 24 lata i żal było minionego czasu. Jego koledzy również bardzo się niepokoili.  My byliśmy w tym szczęśliwym położeniu, że nie zagrażała nam ewakuacja, mieliśmy mieszkanie. Na rodzinnych naradach problem uprawnień górniczych ciągle był aktualny. Przeżywszy wiele niespokojnych i niepewnych chwil nie braliśmy pod uwagę możliwości wyjazdu męża do innej kopalni. Nie chciałam się zgodzić na rozłąkę, ponieważ synowie potrzebowali Ojca na każdy dzień, a nie tylko od święta.

Rozwiązanie przyszło samo, bowiem Mąż na prawach górniczych pozostał w Wapnie pracując przy zalewaniu kopalni a potem usuwaniu skutków katastrofy.

Sytuacja w miarę się uspokoiła. Czas mijał. Rozpoczął się nowy rok szkolny, a wraz z nim obowiązki zawodowe. Nieraz padały propozycje wyjazdu do Wapna, by zobaczyć martwą już kopalnię i skutki katastrofy. Niestety nie pojechałam ze względu na ciągły niepokój.

Do szkoły średniej, w której pracowałam dojeżdżało sporo młodzieży z Wapna. Pamiętam Małgosię Piasecką, Beatę Imbor, Joannę Pajor, które ze względu na katastrofę musiały się z Wapna wyprowadzić i zmieniły szkołę.

Mąż nadal dojeżdżał do pracy pociągiem do końca października. Wtedy już chyba nikt nie przeczuwał dalszego rozwoju katastrofy. Rankiem, kiedy przyszłam do szkoły czekał na mnie dyrektor, aby zawiadomić o sytuacji w Wapnie, gdzie nastąpiły dalsze zapadliska. Łączność kolejowa została przerwana. Wszystkim kierowały siły wyższe. Pociąg z dużą ilością pasażerów przejechał a za nim zarywały się tory. O szczegółach nadal nie wiedzieliśmy. Wszyscy byli przerażeni, a najwięcej ja, gdyż tam był Mąż. Jedna z koleżanek nauczycielek, chcąc mnie pocieszyć powiedziała, że przecież Mąż pracę dostanie, gdzie będzie chciał. Pomyślałam: Co ona wie? Ile chwil grozy przeżyłam, ile niepewności, ile lat Mąż spędził pod ziemią. To było Jego życie. Po tylu latach pracy w szczególnych warunkach dziś przyjdzie szukać nowej i wrastać w nowe środowisko. To przecież nie dla Niego. Wówczas po twarzy potoczyły mi się łzy. Kiedy zauważył dyrektor, podszedł do mnie, uścisnął i zaproponował, abym się uspokoiła, a on zajmie się młodzieżą. On mnie doskonale rozumiał. Był w kontakcie z dyrekcją kopalni, znał sytuację wapieńską, ludzi tam zatrudnionych. Znał szczegóły walki o zatrzymanie żywiołu. Zdawał sobie sprawę z ogromu tragedii.

Tego dnia nie mogliśmy normalnie pracować. Młodzież z Wapna i okolic była zwolniona i każdy na swój sposób czym prędzej wracał do Wapna, gdzie trwała już na szeroką skalę zakrojona ewakuacja. Wiele rodzin  z konieczności zmieniło miejsca zamieszkania. W czasie ewakuacji nie zdawali sobie sprawy, dokąd rzuci ich los. Były to dla nich szczególne ciężkie chwile, zresztą nie tylko dla nich. My też żyliśmy w ciągłym niepokoju. Wszystko to, co się działo w Wapnie zagrażało życiu pracowników kopalni, a Oni uparcie tkwili na posterunku pracy.

Mąż opowiadał dużo o rozmiarach szkód i choć byłam wszystkiego ciekawa nie odważyłam się tam pojechać. Dopiero po upływie kilku miesięcy, latem 1978 r. odwieźliśmy syna wyjeżdżającego na kolonie i wtedy mąż zorganizował nam spacer po zniszczonym terenie. Ogrom zniszczeń zrobił na mnie straszne wrażenie. Tego spaceru nie zapomnę do końca życia. Popękana ziemia, uskoki, popękane i poobrywane ściany domów, pootwierane drzwi i okna bloków na jednym z osiedli poruszane przez wiatr dawały jakieś głuche dźwięki, tory kolejowe powykręcane, jakieś leje no i martwe szyby kopalniane. Synowie odważnie kroczyli za Ojcem gotowi zajrzeć w każdy zakątek, a ja pełna obaw o ich bezpieczeństwo szłam wolno z tyłu i myślałam tylko o tym, by jak najszybciej wyjść z tego „piekła”.

Tegoż samego roku w czasie pobytu na kolonii miałam okazję wysłuchać relacji małej Ilonki Chosińskiej, która była świadkiem tragedii przeżywanej przez jej mamę. Dziecko z wielkim przejęciem opowiadało o tym, w jakiej ciszy matka nasłuchiwała w domu każdego odgłosu, skrzypienia drzwi, jak płakała. Ilona opowiadając nieświadomie modulowała głos, otwierała szeroko oczy ze strachu. Opowieść ta zrobiła na mnie wielkie wrażenie.

Czas płynął dalej. W Wapnie już niewielu pozostało spośród kolegów Męża. Już nie tak często wymieniane były znane dotąd nazwiska. Część szkód została usunięta. Przywrócono dawno przerwany ruch kolejowy. W Damasławku budowano nowe bloki. Ale to już było inne życie, inny świat.

Tak Mąż doczekał roku 1984, w którym na prawach górniczych przeszedł na emeryturę. W międzyczasie otrzymał jeszcze dwa odznaczenia za swoją pracę „Złoty Krzyż Zasługi” i „Order Sztandaru Pracy II Klasy”.

Niedługo dane mu było cieszyć się wypoczynkiem. Zdrowie nadszarpnięte w ciężkich warunkach pracy oraz przeżyte stresy spowodowały chorobę serca i śmierć w wieku 58 lat.

Nad mogiłą nie zagrała kopalniane orkiestra, ale żegnało Go szerokie grono życzliwych nam ludzi i wielu przyjaciół, a mogiła utonęła w kwiatach. Do dziś przy Jego mogile zatrzymują się nieznani już mi ludzie i zapalają znicze, znak smutku i pamięci.

I choć mówi się często, że górnicy wiele zarabiają, żadne pieniądze nie są w stanie zrekompensować niepokoju, niepewności i strachu, jaki przeżywają górnicze żony i dzieci.

My znamy to z autopsji.

 Współczesne Wapno

 

Pamiątki po Kopalni
 

Tradycje górnicze

 

Fotogaleria

 

 

"SOLNY MOST"