****************
Profile geologiczne wysadu solnego "Wapno"
|
MIROSŁAW WOJCIŃSKI
rozmawiały – Ilona Frasz i
Daria Rajnik, kl. IIIa gimn. - Miałem to
szczęście, że jakieś dwa lata przed katastrofą pracowałem w dziale
mierniczo-geodezyjnym i dzięki temu mogłem być w każdym miejscu pod ziemią.
Zjeżdżałem przez rok pod ziemię z geologiem i miernikiem. Chodziliśmy właściwie
wszędzie, nawet tam, gdzie był zakaz wstępu, gdzie nie wolno było wchodzić
samemu. - Na czym polegała
Pana praca? - Moja praca polegała na tym, że wytyczaliśmy chodniki, gdzie trzeba
było strzelać i komory, a jeśli chodzi o sprawy geologiczne to jeździliśmy
mierzyć wyciek, bo na poziomie III już wtedy była woda. Sprawdzaliśmy czy ten
wyciek się zwiększa. - Jak wyglądało takie sprawdzanie? - W komorze 36 było takie
wysokie rusztowanie i kapiąca woda spływała po tym rusztowaniu. Ono było już
całe w „soplach” solnych. W tej komorze było takie „bajorko”, do którego
spływała woda. My odgradzaliśmy plasteliną ten wyciek, żeby wszystko spływało w
jedno miejsce, by można było zmierzyć ile wody wypływa. - Czy gdzieś jeszcze były takie wycieki, czy tylko w tym jednym
miejscu? - Takie wycieki
były jeszcze w kilku innych miejscach, lecz w komorze 36 było najbardziej
niebezpieczne. - Jak długo Pan pracował przy wykonywaniu tych pomiarów? - Pracowałem tam około jednego roku. - Czy zdarzała się wtedy jakieś niebezpieczne sytuacje? - Pamiętam, że gdy
chodziliśmy po tych komorach nie wolno było się rozdzielać. Któregoś razu, żeby
szybciej wykonać pomiary, powiedziałem koledze, z którym wtedy akurat byłem,
żeby on sprawdził jedne punkty pomiarowe a ja inne. Mieliśmy spotkać się na IV
poziomie. Zdążyłem dojść do IV poziomu, ale wysiadła mi lampa. Nie było już
nigdzie oświetlenia na tym poziomie. Ciemności były totalne. Dopiero wtedy
uświadomiłem sobie, że nie mam szans na wyjście stamtąd samodzielnie. Nie
potrafiłem nawet określić kierunku, w którym powinienem iść. Byłem bardzo blisko
pochylni, ale tak straciłem orientację, że nie potrafiłem zrobić nawet dwóch
kroków. Pozostało mi tylko siedzieć i czekać na kolegę. Na szczęście kolega w
końcu się pojawił. Cały czas szedłem za nim, co też nie było takie łatwe, tam
gdzie nie było oświetlenia, ponieważ lampy, z których wtedy korzystaliśmy
dawały tylko światło punktowe. Szedłem z nim do IX poziomu. Pamiętam również
taki przypadek, który wydarzył się w komorze 36. Gdy już wszystko pomierzyliśmy
musieliśmy czekać na wyjazd. Usiedliśmy na ławce i rozmawialiśmy. W pewnym
momencie usłyszeliśmy straszny huk. Okazało się, że w 36 komorze, z której
przed chwilą wyszliśmy, spadła 10-tonowa bryła soli, która oderwała się od
sufitu. Innym razem, gdy mierzyłem krople przeciekającej wody i zdążyłem odejść,
jeden z solnych „sopli”, o których wspominałem, oderwał się i spadł w to
miejsce, gdzie wcześniej stałem. Gdybym nie zdążył odejść to nie wiem jak by to
się skończyło. Wprawdzie miałem kask, ale jak by to trafiło mnie np. w plecy,
to pewnie już bym stamtąd nie wyszedł. Miałem też okazję zjeżdżać na rewizję
szybu w „wiaderku” zamiast w klatce. - Wiemy, że Pan dużo fotografował... - No właśnie. Znałem wszystkie poziomy, wiedziałem w czym rzecz. Gdy
skończyłem pracę pod ziemią przeniesiono mnie do Domu Kultury, gdzie zajmowałem
się filmem i fotografią. W tych czasach było coś takiego jak Zakładowy Oddział
Samoobrony (ZOS). Trzeba było wtedy raz do roku wysyłać filmy – kroniki
zakładowe. Miałem za zadanie taki film zrobić. Zajmowałem się też fotografią. Kopalnia
wysłała mnie na kurs fotografii do Opola. Potem, przy okazji, prowadziłem kółko
fotograficzne dla młodzieży. - Jak wyglądały zajęcia tego kółka? - Chętnych było tylu, że miałem
problem jak zorganizować dla nich zajęcia, ponieważ ciemnia fotograficzna była
nie był zbyt duża. Sprzętu też było mało. Musiałem więc podzielić chętnych na
grupy. Były dwie grupy i co drugi dzień jedna grupa miała spotkanie. Nie tylko
wykonywaliśmy zdjęcia, ale robiliśmy też różne doświadczenia z fotografią. - Czym różniła się fotografia w tamtych czasach od tej dzisiejszej? - Wtedy fotografia wyglądała zupełnie inaczej. Nie było, tak jak teraz
aparatów cyfrowych. Po wykonaniu zdjęć trzeba było wywołać film – negatyw a
dopiero później zrobić odbitki. Pamiętam jak pierwszy raz w życiu robiłem
zdjęcia kolorowe. Było siedem kuwet, czyli takich plastikowych pojemników, a w
każdej inne chemikalia. W każdej z tych kuwet trzeba było z dokładnością do ¼
oC utrzymać odpowiednią temperaturę, co nie było łatwe. Pierwsze kolorowe
zdjęcie zrobiłem dziewczynie, która uczęszczała na kółko. Siedziała nad
gipsiakiem, było widać również kościół. To zdjęcie jeszcze czasem nawet
wykorzystuję. Było ono zresztą najbardziej udane ze wszystkich fotografii
kolorowych, ponieważ później już nie chciało się mi pilnować temperatury w
kuwetach, no i nie wychodziły one już tak dobrze. - Jak długo pracował Pan w Domu Kultury? - Pracowałem około półtora roku, może dwa lata. Zaczęło się zapadać się
Wapno i otrzymałem polecenia wykonania dokumentacji fotograficznej tego, co się
działo. - Czy to znaczy, że wchodził Pan na teren zapadlisk? - Tak. Otrzymałem specjalną przepustkę dla siebie i osoby towarzyszącej
i mogłem wchodzić na ten teren. - Wchodził Pan tam sam? - No nie, samemu nie było wolno. Trzeba było iść z kimś. To dlatego ta
przepustka na dwie osoby. - Co starał się Pan fotografować? - Początkowo przykładałem linijkę do pęknięć budynków, aby było widać
szerokość tych pęknięć. I to fotografowałem. Na szpary były również zakładane
plomby gipsowe, podpisane datą. Sprawdzano co jakiś czas, czy te plomby pękały,
co oznaczało, że pęknięcia powiększają się. Później już nikt na to nie zważał,
gdyż tak się wszystko zaczęło walić, że takie plombowanie nie miało sensu.
Praktycznie chodziło o to, by moje zdjęcia odzwierciedlały to, co faktycznie
wtedy się działo. Musiałem podchodzić bardzo blisko do zapadlisk lub wchodziłem
na dach budynku, w którym obecnie mieści się przedszkole. Stamtąd był świetny
widok na to największe zapadlisko. - Czy zdjęcia, które Pan wówczas robił są w jakiś sposób
wykorzystywane dzisiaj? - Wszystkie te zdjęcia mieszkańcy Wapna traktują jako pamiątkę, ale
jeżeli ktoś się do mnie zwraca z prośbą o zgodę na wykorzystanie to oczywiście
zgadzam się na to. Również w książce, nad którą wy m.in. pracujecie
przeprowadzając wywiady, mają znaleźć się moje zdjęcia. Zdarzało się też, że
zauważałem wykonane przez siebie fotografie w różnych filmach czy publikacjach,
choć wcześniej nic o tym nie wiedziałem. - Jak dużo zdjęć pan wykonał? Co się z nimi stało? - Tak faktycznie tych zdjęć zrobiłem tysiące. Zdarzało się, że w ciemni
fotograficznej pracowałem 48 godzin. W tej chwili zdaję sobie sprawę z tego, że
to nie było konieczne. Dla potrzeb dokumentacji wystarczyłaby jedna dziesiąta
tego, ale to było na takiej zasadzie, że każdy chciał mieć jakąś pamiątkę i
wiele osób brało je sobie. A tak też się złożyło, że na koniec prawie wszyscy
mieli jakieś zdjęcia tylko nie ja. Każdy mówił „A ty to sobie zrobisz” i
tak wyszło, że nie zdążyłem wykonać dla siebie odbitek. Ciemnia została
zlikwidowana i już nie miałem możliwości wykonania kolejnych zdjęć, ale na
szczęście zdążyłem zabezpieczyć wszystkie filmy, tzn. negatywy. Te negatywy
przeleżały u mnie w piwnicy 30 lat, zabezpieczone w metalowych pojemnikach,
dzięki czemu nie uległy uszkodzeniu. Czas jednak zrobił swoje i ich jakość
trochę się pogorszyła. Dopiero jakiś czas temu postanowiłem wykorzystać
komputer i coś z tym zrobić. Kupiłem skaner ze specjalną przystawką do
skanowania negatywów i zeskanowałem je wszystkie. Było ich wszystkich około 3
tysięcy. Skanowałem je i obrabiałem, poprawiając ich jakość, ponad dwa lata.
Starałem się zdążyć na ubiegłoroczną Barbórkę i rozdałem wszystkim jej
uczestnikom płyty CD z tymi zdjęciami. Nie ze wszystkimi oczywiście, tylko z
wybranymi tak, aby tworzyły coś w rodzaju przekroju. - Wykonując zdjęcia musiał
Pan bardzo często przebywać na tym terenie. Kto pilnował tego terenu, kto go
zabezpieczał? - Szkoła milicyjna z Piły. Tu
właściwie nie było wstępu. Trzeba było mieć przepustkę, pozwolenie na wejście
na teren zagrożony. Główne drogi były zablokowane i terenu pilnowały patrole
milicyjne. Czasami zdarzały się dziwne historie przy wchodzeniu na ten teren.
Często chodziłem robić zdjęcia z moim kolegą. Miałem taką przepustkę, dzięki
której ktoś mógł wejść ze mną jako osoba towarzysząca. Pewnego razu ten kolega
zaczął sobie żartować z takiego patrolu. Kilka razy pokazał się tym
patrolującym milicjantom i chował się za budynkami. Oni zapewne pomyśleli, że
ktoś wszedł bez przepustki i ucieka albo próbuje się ukryć. Zaczęli go gonić i
złapali. A wtedy ja wyjmowałem przepustkę i pokazywałem, że przebywamy na tym
terenie legalnie. To ich bardzo złościło. - To znaczy, że teren był dobrze pilnowany?! - Zdarzało się, że komuś udało
się tam wejść i obejrzeć skutki katastrofy. Mnie też zdarzyło się kilka osób
wprowadzić na teren zapadlisk, ponieważ miałem przepustkę dla siebie i osoby
towarzyszącej, ale zasadniczo nikomu nie wolno było tam przebywać. Był taki
przypadek związany z tym budynkiem na dawnej ulicy Obrońców Stalingradu, który
się całkowicie zawalił. Na strychy tego bloku było zboże. Ktoś wszedł po to
zboże, kiedy przed budynkiem tworzyło się już wielkie zapadlisko. Ten ktoś
wiele ryzykował, w zasadzie to ryzykował nawet życie. - Wchodził pan gdzieś, gdzie nie wolno było tego robić nawet mając
przepustkę? - Właściwie mając przepustkę i
będąc już na terenie zagrożonym mogłem się po nim swobodnie poruszać. Nie było
już takiej sytuacji, że ktoś mi zabronił gdzieś wchodzić. - Jak wyglądały te budynki od środka? Jak duże były straty
mieszkańców? - Straty było
bardzo duże. Ludzie zabierali tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Część mebli
zostawała w mieszkaniach. Odszkodowania, w porównaniu do strat, były niewielkie
– kopalnia wypłacał jednorazowe pensje. Każdy dostał tyle ile zarabiał, nawet w
innych zakładach pracy. Tak więcej jeden dostał więcej a drugi mniej, ale to
nie pokryło strat, jakie ponieśli mieszkańcy. Niektóre budynki były bardzo
zdewastowane wewnątrz. Ja mieszkałem w tym bloku, w którym obecnie jest
przedszkole. Z ciekawości wchodziłem tam. Wnętrze było bardzo zniszczone.
Parkiety były pozrywane, nawet przewody elektryczne były powyrywane ze ścian. - Gdy Pan fotografował Wapno w czasie katastrofy, czy już wtedy ktoś
wykorzystywał te zdjęcia? - Nie, ponieważ wszystko to było objęte tajemnicą. W telewizji ani w
prasie początkowo prawie w ogóle nie informowano o wydarzeniach w Wapnie. Był
zakaz informowania społeczeństwa o tym, co tu się dzieje. Wielu ludzi poza
Wapnem i okolicą nie wiedziało, co tu się dzieje. - Dlaczego tak było? - Ówczesne władze zawsze
twierdziły, że takie rzeczy w Polsce się nie zdarzają. Nie chciano przyznać
się, że coś poszło nie tak. Wtedy panowała propaganda sukcesu. Według władz
Polska się rozwijała i było coraz lepiej, a ta katastrofa mogła zachwiać taki
wizerunek.
(spisała i zredagowała – I. Frasz, kl. IIIa gimn.)
|
|