****************
Profile geologiczne wysadu solnego "Wapno"
|
ANNA KUBISZ - MICHALAK (KŁODAWA) Mieszkałam przy ul. Staszica 4. Była to kamienica w której mieszkały 4 rodziny-Popiołek, Kubisz, Gawałkiewicz, Łożyński. 3 moich braci - Bernard, Cyryl, Staszek, byli już poza domem, mieli własne rodziny. W domu pozostała siostra Barbara (pracowała w sklepie spożywczym w Turzy), brat Piotr (pracował w „Hydrokopie”, po tragedii, wyjechał do Bytomia, gdzie pracował w Przedsiębiorstwie Budowy Szybów) ja (pracowałam w Kopalni jako pomoc kuchenna i kelnerka w przyzakładowej stołówce, która mieściła się w Domu Kultury) no i rodzice. Mama zajmowała się domem. Ojciec, Franciszek, to długoletni pracownik Kopalni Soli na stanowisku elektryka (45 lat zaliczonej pracy). Należał do Ratownictwa Górniczego, Ochotniczej Straży Pożarnej oraz do Orkiestry Dętej. W 1975 r. przeszedł na emeryturę. Każdy miał zajęcie. Aby poprawić sytuację finansową ojciec zajmował się pielęgnowaniem przydomowego ogrodu, hodował, na potrzeby rodziny, małe stadko królików, parę kaczek i kur, oraz świniaka. Było to zaiste odciążenie materialne rodziców, gdyż na 15 października szykowali moje wesele. Ojciec przyzwyczajony do pracy uchodził za „złotą rączkę”, zawsze miał zajęcie. Usłużny był dla sąsiadów i znajomych, często dokonując drobnych napraw sprzętów elektrycznych, rowerów, naprawy obuwia a nawet zegarków. Był wśród ludzi szanowany. Wiedliśmy spokojne, ustabilizowane życie. Stosunki między ludźmi były przyjazne. Odwiedzaliśmy się nawzajem. Odnosiłam wrażenie, że WAPNO TO JEDNA WIELKA RODZINA. No i stało się: z 15 na 16 sierpnia ok. godz. 200 ojciec zrobił nam pobudkę. Poinformował nas, że pęka basen przeciwpożarowy (tuż za naszym ogrodem). Ciekawość była silniejsza. Poszliśmy zobaczyć co się dzieje. Na ul. Ogrodowej, z jednej i drugiej strony, na szerokości basenu, stali sąsiedzi i obserwowali zapadający narożnik basenu, przechylający się słup elektryczny, byli zdezorientowani, nie wiedzieli co mają począć. Kiedy syknęło i ziemia na ulicy, obok nas zaczęła pękać, zdałam sobie sprawę z powagi sytuacji. Ojciec podjął decyzję aby sprowadzić pomoc. Pojechałam komarkiem do miejscowości Kujawki, do zaprzyjaźnionego gospodarza pana Kolińskiego. Ze łzami w oczach, łamiącym głosem wydukałam co się dzieje, prosząc aby przyjechał zabrać dobytek. Reakcja jego była natychmiastowa. Kiedy wróciłam, dom nasz był pęknięty, powstała szczelina, która się poszerzała. Przy domu od ul. Staszica stały samochody ciężarowe (udostępnione przez Kopalnię) na które sąsiedzi z dalszych budynków wynosili nasze rzeczy. Jaka to była solidarność?, nikt nie musiał ich prosić o pomoc, sami przyszli, bezinteresownie, widzieli taką potrzebę. Następne polecenie ojca to kurs do Czerlina, powiadomić rodzinę i prosić o pomoc. Najpierw udałam się do hotelu (były to baraki przy Kopalni) gdzie smacznie spał mój narzeczony. Zapłakana, dygotałam z przerażenia. Szybciutko załatwił dla mnie samochód a sam pobiegł pomóc moim rodzicom. Krewni natychmiast przybyli samochodem i traktorem po meble i resztę rzeczy. Po wyniesieniu wszystkiego z domu, mama zaczęła narzekać na serce. Zapewne stres i obawa były powodem jej kłopotów ze zdrowiem. Kuzynka zabrała ją do Czerlina aby się nią zaopiekować. Brat, już w roli pilota, pojechał samochodem załadowanym po brzegi, również do Czerlina. Część rzeczy zawieziono do Kujawek. Narzeczony poszedł do pracy. Mieszkał w Kłodawie, pracował w „Hydrokopie”, oddelegowany do Wapna, gdzie nadzorował prace sprzętu i transportu w ramach prowadzonych robót przez przedsiębiorstwo „Hydrokop”. Ojciec opróżniał piwnicę. Ja z siostrą i sąsiadami zostaliśmy wywiezieni do wsi Stępuchowo. W „mini” parku usytuowany był pałacyk i barak, gdzie w okresie letnim organizowane były półkolonie dla dzieci. Było nas ok. 15 rodzin. Umieszczono nas w baraku, każdą rodzinę w jednym pokoju. W trosce o małe dzieci część rodzin zakwaterowano w pałacyku. Wygód żadnych nie było, ale najważniejsze, że byliśmy bezpieczni. W pałacyku mieściła się stołówka gdzie wydawano nam posiłki. Już na drugi dzień dojechała mama, brat i tato. Byliśmy razem, bezpieczni ale cały czas trwały rozmowy i ta niepewność: co tam się dzieje w Wapnie? Już po tygodniu przyjeżdżał szkolny autobus po pracowników. Zawoził nas do Wapna. Jak już wspomniałam pracowałam w przyzakładowej stołówce i wówczas pracy nam przybyło. Oprócz pracowników z delegacji stołowali się specjaliści, komisje i wielu innych, którzy nadzorowali akcją ratowniczą. Zaczęliśmy serwować całodzienne wyżywienie. Po skończonej pracy autobusem wracaliśmy do Stępuchowa. Dla mnie dni zaczęły wyglądać monotonnie: 430 pobudka, na 600 do pracy, powrót , obiad, przekazywanie wieści o sytuacji panującej w Wapnie, kolacja, znowu rozmowy, dywagacje...i następny dzień. Mama i tato zaczęli rozważać odłożenie terminu wesela. I tutaj pomocny okazał się przewodniczący Rady Zakładowej - Zdzisław Sikorski. Po rozmowach z Dyrekcją i Radą Zakładową udostępniono mi Ośrodek Wypoczynkowy w Pniewach. Ślub odbył się 15 października w Gąsawie, a wesele w Pniewach. Zamieszkałam z mężem w hotelu. Po pracy chodziliśmy obserwować rozmiary tragedii. Byliśmy świadkami zapadania się domu przy alejce lipowej. Łzy same napływały do oczu. Z końcem września kolejarze z Wągrowca odstąpili blok dla „Wapnian”. Rodzice zamieszkali w Wągrowcu. Mąż wyjechał do Kłodawy. Ja wypowiedziałam umowę o pracę i do końca listopada dojeżdżałam do pracy z Wągrowca. Autobusy z racji zagrożenia dojeżdżały do PGR a dalszy odcinek pokonywałam pieszo. Zresztą nie byłam sama w takiej sytuacji gdyż z Wągrowca dojeżdżało jeszcze parę osób, którzy również dostali mieszkanie w tym samym bloku. 1 grudnia przeprowadziłam się do męża do Kłodawy. Obecne mieszkanie otrzymaliśmy z przydziału zakładowego po 6 latach wynajmowania lokalu. Rodzice po roku zamieszkiwania w kolejowym bloku przeprowadzili się do równoległego bloku, który w szybkim tempie został wybudowany dla ewakuowanych Wapnian. Nigdy nie pogodzili się z tą tragedią, często wyjeżdżali do Wapna, wracali ze łzami w oczach, przybici, bezradni. Nie było domu, nie było sąsiadów, z którymi byli zżyci. Tragedia kopalni, ewakuacja, przeprowadzki, z pewnością przyczynili się do dramatu rodzinnego. W 1980 r. w wieku 61 lat zmarł mój ojciec. Mąż po likwidacji oddziału „Hydrokop” pracował w Kopalni Soli w Kłodawie na stanowisku Zastępcy Kierownika Logistyki. Obecnie jest na emeryturze. Natomiast moja aktywna działalność społeczna zauważona została przez mieszkańców Kłodawy - jestem członkiem Zarządu Rady Osiedla i już II kadencję pracuję jako radna Miasta i Gminy w Kłodawie. |
|