Powrót do strony głównej

Katastrofa górnicza 

Komitet obchodów 30-lecia katastrofy

Program uroczystości rocznicowych 5 sierpnia 2007 r.

Logo
czako gornika

Wszystkim,

którzy doświadczyli wydarzeń z 1977 r.:

Tym,

którzy opuścili Wapno

na zawsze

oraz Tym,

którzy tu pozostali.

M. Lisiecki

 

2007 rok

30-lecie katastrofy Kopalni Soli w Wapnie

 

Fragment reportażu

T. Torańskiej

i H. Jabłonowskiego

z 1977 r.

 Śmierć Kopalni

 - Expres Reporterów

 

BOHATEROWIE REPORTAŻU:

Marian Wojakiewicz - Piła

Józef Chojnowski - pracował w Kłodawie

Marian Ciesielski

- pracował w PKP na stacji Rusiec

Stefan Górecki

- Wapno

Wiktor Wielgocki - Wapno

Marian Rewers

- ?

Mieczysław Rajnik - Wapno

Henryk Szuman

nie żyje

Bogdan Łączka

- ?

OSTATNIE CHWILE KOPALNI

(...)

Dyrektor techniczny Marian Wojakiewicz zjechał jeszcze na dół. Popatrzył na wodę, usłyszał wokół siebie jakby głośne zgrzytanie zębami. To pękały stropy.

- Kopalnia rozdarta jest przez wodę w poprzek - pomyślał.

Przed szybem od kilku dni stali wartownicy i notowali nazwiska wszystkich zjeżdżających. Już nie wystarczała książka zjazdów i górnicze marki. Dyrekcja chciała mieć pewność, że nikt niepowołany nie zjedzie.

Brygada Chojnowskiego z Hydrokopu zjechała po dziesiątej. Ciesielski przyszedł jak zwykle na nocną zmianę. Kazano mu iść do domu, ale że mieszka w Kcyni i nie miał żadnego autobusu, sztygar dał się przekonać i pozwolił zjechać.

Po nich zjechało jeszcze czterech: Górecki, Wielgocki. Rewers i Rejnik.

Wielgocki się nie bał. Rozumował tak: dwa szyby, więc woda poleci w jedną stronę, drugą będzie można uciec. Zresztą poziomów w kopalni jest trzynaście, woda musi opaść na dół. Górecki też się nie bał. Pracował w kopalni 21 lat i znał każdy chodnik, każdą ścianę.

- Nic groźnego - powiedział zjeżdżając. Wysiedli z klatki, mieli, podobnie jak w ciągu ostatnich dwóch dni, naprawiać usterki i sprawdzać szyb. Przeszli może ze 100 metrów i kiedy byli koło przytamki, wysiadło światło. Elektryk włączył, zgasło. Włączył po raz drugi, znowu zgasło. Widocznie woda zalała już gdzieś przewody, nie warto było naprawiać. Ciemno. I - co najdziwniejsze - cicho. Jeszcze na górze myśleli: woda poleci, będzie słychać, zaszumi, więc uciekną.

Wody nie widzieli i nie słyszeli. Oświetlili przytamkę latarkami. Po schodkach weszli na górę, spojrzeli w dół. Woda była ciemna od smarów i olejów, zmytych z chodników. Spokojnie podnosiła się stale w górę.

- Trzeba coś zrobić - powiedział Chojnowski i ludzie pobiegli po cement. Przywieźli kilka worków na wózkach i zrzucili blisko rurociągu. Rurociąg budowano już od kilku tygodni, by można nim było odprowadzić wodę z najbardziej zagrożonych miejsc.

- Rzucać blisko rur - krzyknął Wielgocki, bo jeszcze mu się zdawało, że rurociąg trzeba zabezpieczyć, że jeszcze przyda się jutro, pojutrze, za tydzień.

Cement rozpływał się w ciemnej wodzie. Niczego nie uszczelniał.

Znowu weszli na schodki i spojrzeli na wodę. Podniosła się do połowy tamy. Wcale nie wydawała się straszna. Dopiero kiedy Górecki wspomniał o szybiku, który znajdował się kilkadziesiąt metrów dalej, miał trzy metry średnicy i powinien odprowadzić wodę na poziom czwarty i którego nagle nie mogli się dopatrzyć, Szumana ogarnęła panika.

- Ta woda się nie kończy - przeraził się - nie odebrał jej szybik.

Na górze przy maszynie wyciągowej czekali na nich koledzy. Łączka się denerwował. Nie wiedział, czy ci na dole są za, czy przed przeciekiem.

- Jak są za - myślał - to ich odetnie i wtedy mają tylko jedną szansę. Przejść do poziomu pierwszego kanałami wentylacyjnymi i potem drabiną w szybie wyjść na powierzchnię.

- Może dadzą radę - powiedział głośno - jeżeli jednak będzie siarkowodór, nie wyjdą. Przejście dwustu metrów do góry zajmie im parę minut, nie zdążą, uduszą się.

Czekanie jest gorsze od niebezpieczeństwa. Każdy z nich zastąpiłby tych na dole, byle tylko nie czekać.

Chojnowski zadzwonił z dołu. Zapytał, co robić.

- Wracać natychmiast - rozkazał dyrektor techniczny kopalni.

Górecki nie chciał, Wielgocki też nie chciał. Nikt właściwie nie chciał. Może jeden Szuman. Chojnowski jeszcze się zastanawiał, czy nie zejść na czwarty poziom i nie zobaczyć, jak szybik odbiera wodę.

- Co tam, idziemy - zachęcał Górecki - szyb blisko, ze sto metrów, w razie czego dobiegniemy.

- Bohaterów - krzyczał techniczny przez telefon - to ja lubię, ale żywych.

Chojnowski zarządził odwrót. Dyrektor techniczny dzwonił właśnie do dyrektora naczelnego.

- Wycofuję ostatnią załogę - powiedział. - Nie ma już kopalni.

Do pierwszej klatki wsiadło czterech. Wielgocki zabrał jeszcze liny i kilofy. Żal mu było zostawić. Nie dojechali jeszcze na górę, kiedy usłyszeli tąpnięcie i za chwilę szarpanie dzwonkami. To dzwonili pozostali, by klatka szybciej po nich zjechała. Wysiedli szybko. Słyszeli już wyraźnie, jak kopalnia pęka. Klatka zjechała po raz drugi, po następnych. Gdy wracała na górę, z szybu buchnął siarkowodór. Maszyna wyciągowa zatrzymała się.

Nikt nie wysiadł. Ludzie stali jak osłupiali. Przybiegł hydrolog.

- Panowie, wysiadajcie - zawołał. - Przecież już nigdzie nie pojedziecie.

Wtedy wysiedli. Była pierwsza piętnaście. Jeszcze nie zdawali sobie sprawy, że w tym momencie kopalnia przestała istnieć.

 

 

WSPOMNIENIA