Powrót do strony głównej

Katastrofa górnicza 

Komitet obchodów 30-lecia katastrofy

Program uroczystości rocznicowych 5 sierpnia 2007 r.

Logo
czako gornika

Wszystkim,

którzy doświadczyli wydarzeń z 1977 r.:

Tym,

którzy opuścili Wapno

na zawsze

oraz Tym,

którzy tu pozostali.

M. Lisiecki

 

2007 rok

30-lecie katastrofy Kopalni Soli w Wapnie

 

W służbie Narodu

Nr 10 (1304) z 4.03.1979 Tygodnik Milicji Obywatelskiej

 

K I E D Y   R O Z W A R Ł A   S I Ę   Z I E M I A

Do Wapna – najmniejszej gminy w Pilskiem – w normalny sposób jeszcze nie można dojechać. Na kilometr przed celem podróży wyrasta na środku drogi zakaz wjazdu. Trzeba zrobić wielkie koło, zbudowaną naprędce obwodnicą i zajechać z drugiej strony od Damasławka, aby dotrzeć do centrum osiedla,                                  pod którym w 1977 roku rozstąpiła się ziemia.

- Jedyny dzień, dobrze przeze mnie zapamiętany, to piąty sierpnia – wspomina sekretarz Komitetu Gminnego PZPR w Wapnie Zygmunt Kubasik. – Reszta pokręciła się od mnogości wydarzeń.

Wtedy nad ranem zbudził go telefon. Dzwonił dyrektor kopalni Marian Wasilewski, ale nie chciał powiedzieć, o co chodzi. Sekretarz był tylko pilnie potrzebny w biurowcu. Na ulicy,choć się jeszcze dobrze nie rozwidniło, pełno było ludzi. Kubasik zobaczył karetkę pogotowia i pomyślał,że pewnie zdarzył się jakiś wypadek. Lecz przed biurowcem już nie miał wątpliwości. Budynek trzeszczał i ruszał się w posadach, a odpadający gwałtownie tynk odsłaniał coraz to nowe pęknięcia. Chodziło o kopalnię...

Kopalnia Soli im. Tadeusza Kościuszki w Wapnie to obiekt z prawie 60-letnim rodowodem, zbudowany przez holenderską spółkę akcyjną i rabunkowo eksploatowany w ciągu dwudziestolecia międzywojennego. Po wyzwoleniu nie można było doszukać się planów pokładów i wiedziano tylko, że wnętrze skorupy ziemskiej pod osiedlem i najbliższymi okolicami przypomina szwajcarski ser.Ze względów bezpieczeństwa pierwszy i drugi poziom (a więc najbliższe powierzchni) pozostawiono w spokoju. Poczęto eksploatować siedem niższych pokładów, a ostatnio przygotowywano do urabiania cztery dalsze poziomy, z których najniższy – trzynasty ocierał się już o granicę ośmiuset metrów. Niektóre wyrobiska miały po dwadzieścia metrów wysokości, chodniki liczyły w sumie ponad 250 kilometrów długości i nierzadko pojedynczy korytarz ciągnął się przez kilkanaście kilometrów kończąc się nie wiadomo gdzie. W tych warunkach nikogo nie zdziwiło, że leżące parę kilometrów dalej Jezioro Czeszewskie nagle zaczęło opadać i trzeba było szybko odłowić ryby, żeby się nie zmarnowały. We wnętrzu kopalni to tu, to tam pojawiała się woda podskórna, ale przecież w kopalni to rzecz normalna.

Dopiero na wiosnę 1976 roku zrobiło się kiepsko, gdyż przecieki wody na trzecim poziomie były niepokojąco duże. Budowano betonowe zapory, zatykano dziury i sprowadzono specjalistów, żeby ocenili stan zagrożenia. Katastrofy nie wróżył nikt, choć dalszych sporych wycieków nie wykluczano, określając ich maksymalne natężenie na 5-6 kubków na minutę. Tymczasem w nocy z 4 na 5 sierpnia 1977 roku chlusnęło ze stokrotną siłą. Woda wdarła się na trzeci poziom i z szybkością trzech tysięcy metrów sześciennych na minutę poczęła zalewać niżej położone poziomy. Szczęśliwie udało się wyprowadzić z podziemi pracujących górników i wkrótce kopalnia przestała praktycznie istnieć.

Najskrupulatniejszy w odtworzeniu wydarzeń z tamtych dni wydał się sierż. sztabowy Konrad Grabowski z posterunku w Wapnie.

Z rana dostałem telefon, że do kopalni wdarła się woda. Zadzwoniłem zaraz do komendanta posterunku, a ten powiadomił dyżurnego w komendzie wojewódzkiej. Zaraz też przyjechał do nas zastępca komendanta wojewódzkiego pułkownik Henryk Grzelka i inni oficerowie. Poza zalaniem szybów i zarysowaniem się biurowca nic się więcej nie wydarzyło. Jednak komenda, na wszelki wypadek, przysłała dwudziestu zomowców. Chłopaki zajęli świetlicę straży pożarnej i trwali na miejscu. Tymczasem tąpnęło niedaleko domków górniczych  i zapadło się kilka garaży. Na otwartej przestrzeni w gipsowni zrobiły się trzy spore dziury w ziemi, lecz poruszenia wśród mieszkańców nie było. Wiadomo – na górniczym terenie zawsze się coś rusza. Nawet po drugim tąpnięciu, koło zbiornika przeciwpożarowego na Ogrodowej, gdy ewakuowano już kilkanaście rodzin, też nie było paniki. Dopiero w końcu października zaczęło się na dobre. Ludzie biegali z tobołkami  jak w trzydziestym dziewiątym. Zaraz przypomniała mi się wojna, bo mój ojciec też był wtedy górnikiem w tej kopalni...

- Jeszcze w sierpniu, tuż po zalaniu kopalni, zgodnie z planem obrony cywilnej powołano w Wapnie sztab i od początku uczestniczyłem w jego działalności. Jednak najgoręcej było właśnie w październiku – potwierdza kpt. Andrzej Żurowski, naczelnik Wydziału WSK w KW MO w Pile. – 29 z rana komendant wojewódzki powiedział mi tylko: „Wapno się wali”. Wiedziałem, że było to równoznaczne ze skierowaniem wszystkich naszych sił do zagrożonego rejonu i zwróceniem się o pomoc do pilskiej szkoły milicyjnej i wojska...

W samym środku osiedla zrobiło się prawdziwe piekło. Ziemia zaczęła falować huśtając budynkami, niewidzialna siła wsysała w głąb słupy i drzewa, jezdnie marszczyły się tworząc coraz szersze szczeliny. W Urzędzie Gminnym skłębiony tłum mieszkańców czekał na skierowanie do kwater zastępczych przygotowanych w Gołańczy, Wągrowcu i Margoninie. Teraz już nie było potrzeby nikogo przekonywać o konieczności ewakuacji. Z trzaskiem pękały domy przy ulicy Obrońców Stalingradu, na środku której niewielka z początku rozpadlina zaczęła się formować w spory lej. Kierowcom strach jeżył włosy na głowach i podjeżdżali po ludzi dobytek z otwartymi drzwiami szoferek, aby w każdej chwili móc uciekać.

Największym wrogiem stał się czas. Nie było kiedy rozkręcać mebli i milicjanci znosili wszystko w całości, a potem, po załadowaniu, jechali z rzeczami do wyznaczonego w skierowaniu mieszkania. W ten sposób ograniczono postoje samochodów do minimum, żeby tylko zdążyć. Z milicjantów pot lał się strumieniami, ale nikt się nie oszczędzał. Przy Ogrodowej i Staszica też zaczęły pękać domy,a lej na Obrońców Stalingradu osiągnął już 10 metrów głębokości przecinając ulicę na pół. Od leja odchodziły promieniste szczeliny, z których jedna sięgnęła przebiegającej w pobliżu linii kolejowej. Szyny wygięły się i torowisko runęło 17 metrów w głąb.

- Tchórzliwy nie jestem, lecz wtedy skóra ścierpła mi na grzbiecie – wyznaje kpt. Edward Truszkowski, dowódca ZOMO – Niektórzy byli jednak uparci do końca. W pewnym momencie milicjanci kontrolujący wszystkie zakamarki opuścili zagrożony rejon.

Lej na ulicy Obrońców Stalingradu zatrzymał się na trzydziestu metrach głębokości, tworząc szeroką na dwadzieścia metrów wyrwę w jezdni. Stojące obok domy powywracały się na wszystkie strony.

W październiku było najgorzej, choć i później nie brakowało momentów grozy. Mężczyzna jadący rowerem ulicą Świerczewskiego dostał ataku serca, gdy zobaczył, że tuż przed nim zapada się nagle spory kawał jezdni, po której przed chwila przejechał traktor z przyczepą. Ale ludzie szybko oswoili się z nieszczęściem i tylko pilnie nasłuchiwali czy w nocy nie brzęczy szkło w kredensie. Jakoż i przyszły następne tąpnięcia, lecz poza ogrodzoną strefę nie wyszły.

W połowie sierpnia ubiegłego roku Rada Ministrów podjęła uchwałę w sprawie likwidacji skutków katastrofy w kopalni soli, a Komisja Planowania przydzieliła województwu pilskiemu dodatkowe fundusze na budowę nowych mieszkań. W tej chwili już prawie wszyscy ewakuowani mieszkają w nowych osiedlach Piły, Chodzieży, Wągrowca i innych miast województwa. W kopalni zabetonowano główny szyb, lecz jednocześnie rozpoczęto wiercenia w pobliskim Damasławku. Pokłady soli są tu bardzo bogate. Nierealne okazały się plotki o likwidacji gminy. W zachowanych budynkach kopalni uruchomiono już produkcję podwozi wózków dla śląskich kopalń i na ukończeniu są warsztaty (...)

Leszek S. Kon

 

WSPOMNIENIA