Powrót do strony głównej

Katastrofa górnicza 

Komitet obchodów 30-lecia katastrofy

Program uroczystości rocznicowych 5 sierpnia 2007 r.

Logo
czako gornika

Wszystkim,

którzy doświadczyli wydarzeń z 1977 r.:

Tym,

którzy opuścili Wapno

na zawsze

oraz Tym,

którzy tu pozostali.

M. Lisiecki

 

2007 rok

30-lecie katastrofy Kopalni Soli w Wapnie

 

Życie Warszawy

 Nr 224 z 22.09.1977

 GDY   ROZSTĄPIŁA   SIĘ   ZIEMIA

 Naczelnik objął gminę Wapno, leżącą na wschodnim krańcu województwa pilskiego 7 kwietnia.  Dyrektor kopalni soli mówił mu, aby zjechał na dół, bo warto. Kopalnia jest jak malowanie, przestronna i czysta. Nie trzeba jechać z wycieczką do Wieliczki. Naczelnik oczywiście, do kopalni się wybierał, ale trochę później, najpierw chciał poznać ludzi, zorientować się w problemach gminy. Potem przyszedł czas robót polowych, więc myślał, że do kopalni jeszcze zdąży

Nie zdążył.

Teraz w sekretariacie Naczelnika tłum. Ludzie wchodzą i wychodzą, częściej wbiegają, dzwonią telefony, wszyscy mówią. W naczelnikowych czterech ścianach jakby spokojnie, tylko bez przerwy dzwoni telefon.

Naczelnik do mnie:

- Najlepiej rozmawiać z mapą na stole. Już jest zniszczona od częstego używania. To są zabudowania Wapna – dwa tysiące osiemset mieszkańców. Tu my się znajdujemy, a tu są bloki ze sklepami.  Ta czarna linia to granice czapy gipsowej, która zawsze znajduje się nad pokładami soli…przepraszam

Naczelnik do telefonu: - Ten dojazd przecież tonie w błocie. Jeżeli tam utknie jakiś samochód, to będziemy mieli dodatkowy ambaras. Trzeba jakoś objazd uzdatnić. Jeżeli nie ma czym, to przynajmniej nasypać piasku, aby przykryć błotną maź.

Do mnie:

- Granica czapy gipsowej po pierwszym tąpnięciu została przyjęta jako strefa niebezpieczeństwa. Z tej strefy zaczęliśmy wyprowadzać ludzi. Ale potem tąpnęło poza tą strefą…

Do telefonu:

- Oczywiście, trzeba dziurę zasypać. Tylko nie ważcie się puszczać ruchu. Niech jeszcze raz „siądzie” i wpadnie jakiś samochód. Nie musi się tak szczęśliwie skończyć jak z tą przyczepą. Jeżeli eksperci orzekną, że droga się nadaje do użytku, to puścimy ruch. Nie szybciej.

Do mnie:

Tąpnięcie poza strefą czapy gipsowej, rozszerzyło niebezpieczeństwo. Zaczęliśmy się obawiać, że może powstać zawał wszędzie. I mieliśmy rację. Wczoraj zapadło się w samo południe dwadzieścia metrów przed Urzędem Gminnym. Siedzi tutaj kilkudziesięciu specjalistów z całego kraju i badają stopień zagrożenia..

Do telefonu:

- Już lecę…

Do mnie:

- Niech pan wpadnie później. O której? Wszystko jedno – jestem tu do północy.

5 sierpnia 1977 roku Wapno układało się do snu. Kiedy Bogdan Łączka wybierał się na trzecią zmianę do kopalni, Zygfryd Jankowski już spał. Spało również roczne dziecko Łączki, a żona przygotowała mężowi wałówkę. W kopalni od godziny osiemnastej było już niedobrze. Napór wody zwiększał się. Dyrekcja postanowiła, że na dół zjedzie tylko ośmiu ludzi niezbędnych do obsługi pomp. Wszyscy mieli przykazane nie odchodzić samotnie, a bez koniecznej potrzeby nie oddalać się od szybu. W tej ósemce był Bogdan Łączka.

Na dole woda przez cały czas przybierała, ale nic nie wskazywało, że dojdzie do katastrofy.             Pierwsze godziny minęły spokojnie. Tak spokojnie, że sztygar nawet chciał pójść dalej chodnikiem, zobaczyć jak tam wygląda. Zatrzymali go przypominając napomnienia dyrekcji – dlatego żyje. Nagle woda zaczęła gwałtownie się podnosić. Ktoś krzyknął – wyłączyć napięcie! Wyłączyli i zaczęli biec do szybu. W klatce policzyli się jeszcze – nikogo nie brakowało. Wyjechali na górę. W kilka sekund później przez otwór szybowy buchnął siarkowodór. Śmierdziało tak, że nie można było ustać w pobliżu szybu. Stare chłopy zaczęły płakać.

Łączkowa spała, kiedy usłyszała pukanie do szyby. Mąż wracając ze zmiany zawsze pukał w okno,           aby nie budzić dziecka łomotaniem w drzwi. Wstała nie przeczuwając niczego, ale jak zobaczyła męża w kasku  i w pełnym ubraniu dołowym, to coś ją tknęło. Spojrzała na zegarek – było grubo za wcześnie na koniec szychty. Mąż wszedł i powiedział: - Koniec z kopalnią. Tylko tyle, a potem usiadł, nie rozbierając się i milczał przez kilkanaście minut. Nagle wstał i poleciał w mokrym ubraniu z powrotem do kopalni.

Zygfryd Jankowski obudził się o godzinie piątej. Chwilę poleżał, aż dobiegł go zza okna jakiś szmer. Zaczął nasłuchiwać i rozróżnił głosy ludzkie. Zapalił papierosa nim spojrzał w okno. A kiedy spojrzał to myślał, że śni. Przed domem powinien był zobaczyć dachy garaży. Teraz garaży nie było. Przetarł oczy, ale garaży dalej nie było, tylko obok stało kilkanaście osób, niektórzy ubrani, a niektórzy w piżamach i koszulach nocnych. Rozprawiali gestykulując. Jankowski zobaczył jeszcze w miejscu gdzie stały garaże wielki lej. Parę dni temu akurat przed garażami prowadzono wykopy pod rurociąg, dzięki temu wykopowi nie było tam samochodów. Ale Jankowski pomyślał,, że pochrzanili coś ci od wykopu i dlatego garaże zapały się pod ziemię. Był to oczywisty nonsens, jednak chyba podświadomie odpędzał od siebie myśl, że kopalnia, w której przepracował kilkadziesiąt lat, przestała istnieć.

Marian Marmurowicz, emerytowany kolejarz, wraz z żoną i sparaliżowaną teściową, mieszkał w dwóch pokojach przy dworcu. Sam nie wie dlaczego tego dnia tak wcześnie wstał z łóżka. Może intuicja. Wyszedł z domu i od razu dowiedział się, co się stało. Około godziny jedenastej do Marmurowiczów przybiegł pracownik z Urzędu Gminnego. Mówił pośpiesznie, że są ewakuowani, że w ciągu kilku godzin muszą spakować, co najpotrzebniejsze i najcenniejsze. Marmurowiczowa zaczęła płakać Z tego wszystkiego, zamiast pakować się, wyszła z domu. W mieście spotkała Naczelnika. Mówiła, że nie może być ewakuowana, gdyż nie ma co zrobić ze sparaliżowaną matką, a Naczelnik na to, że dobrze iż mu o tym powiedziała. Niech się nie martwi tylko pakuje, on wszystko załatwi. I rzeczywiście – po dwu godzinach przyjechała karetka, która zabrała matkę do szpitala.

Ludzie z okolic garaży zaczynali się przygotowywać do wyprowadzki, a Naczelnik w ciągu paru godzin miał:

- wytłumaczyć ewakuowanym, że muszą być ewakuowani,

- wytłumaczyć nieewakuowanym, że im nic nie grozi,

- załatwić przejazd dla ewakuowanych

- załatwić miejsca, w których ewakuowani mogliby mieszkać,

- załatwić pojedyncze przypadki, takie jak umieszczenie w szpitalu teściowej Marmurowicza.

Wczesnym popołudniem w Wapnie stały już autobusy do przewozu ludzi na nowe miejsca.              Na szczęście było to lato. Sąsiedni naczelnicy gmin mieli do dyspozycji w okresie wakacyjnym wolne internaty. Wieczorem 6 sierpnia nie było już nikogo z tych, którzy według wstępnego szacunku byli najbardziej zagrożeni.

Przez kilka następnych dni na mapie Naczelnika powstała czerwona granica nad czapą gipsową. Granica zagrożenia. Ludzie nie chcieli jeszcze pogodzić się z katastrofą kopalni. Chodzili do dyrekcji, aby im pozwolono zjechać na dół zobaczyć, jak tam wygląda. Dyrektor nie chciał ryzykować ludzkiego życia.  W końcu, bojąc się samowolnego zjazdu, kazał rozebrać szyb.

Do Wapna zaczęli zjeżdżać naukowcy. Z inicjatywy władz wojewódzkich i Naczelnika, na deskach projektantów zaczęło powstawać nowe Wapno w bezpiecznej odległości od wpływów kopalni. Zaczęto również prowadzić pertraktacje o mieszkaniach dla ewakuowanych. Trzeba było też odesłać dwie wycieczki z Poznania, które nieświadome katastrofy, przyjechały zwiedzać kopalnię.

Aż nastała noc 15 sierpnia

Ziemia nie zapada się bezszelestnie. Wydaje przy tym różnego rodzaju cmoknięcia i klaśnięcia. Trochę to przypomina spadanie dużych kropli deszczu.

Pierwsza obudziła się matka Łączkowej. Chwilę nasłuchiwała, potem spojrzała na zegarek.             Było wpół do drugiej. Mąż też się obudził, więc powiedziała do niego, że chyba zaczyna lać deszcz. Mąż podniósł się i spojrzał w okno. Nic nie padało, ale klaskanie słychać było wyraźnie. Zapalili światło.  Wtedy zobaczyli jak na suficie rysuje się szczelina. Poleciał budzić zięcia. Zięć, Bogdan Łączka, co prawda mówił, aby mu pośrodku nocy głowy nie zawracali, gdyż rano do roboty idzie, jednak wstał. I kiedy wszedł na ganek i w świetle żarówki, zobaczył jak schodki od drzwi odjeżdżają, to go otrzeźwiło natychmiast. Wpadł powrotem do mieszkania, złapał koc, owinął nim małe dziecko i zaczął biec w kierunku domu swojej matki. Ziemia osuwała się pod nogami. Miał wrażenie, że biegnie po jakiejś bardzo grubej i miękkiej gąbce. Kątem oka dostrzegł, iż wolno pochylają się krzaki pomidorów u sąsiadów i przekrzywia się słup elektryczny. Do matki wpadł jak burza, zostawił dziecko i zdążył krzyknąć, że ziemia pod chałupą się rozstępuje. Zaraz pognał z powrotem.

W tym czasie jego żona, dobiegła do domu kawałeczek dalej, gdzie mieszkał przewodniczący                 Rady Zakładowej z kopalni „Sikorski” Waliła pięściami w drzwi i krzyczała:

- To ja, Łączkowa. Na pomoc. To ja, Łączkowa. Łączkowa!

Sikorski myślał, że w domu Łączków zdarzyła się tragedia. Może matka Łączkowej dostała zawału.  Ale kiedy wyszedł przed dom, ziemia zaczęła mu uciekać spod nóg.. Chciał się przytrzymać płotu, ale płot usunął się razem z nim. Chociaż miał w domu telefon pędem pobiegł do pobliskiego mieszkania dyrektora kopalni. Ze zdenerwowania nie mógł długo wydusić gdzie się zapada. Choć było to prawie przed jego domem.

Łączka, który tymczasem wrócił już do matki, zaczął krzyczeć na sąsiadów, aby uciekali.             Nie mógł dostać się do Rygla, również górnika dołowego, gdyż pochylony płot zaklinował furtkę. Przeskoczył więc przez siatkę i zderzył się w drzwiach z zaspanym Ryglem w samych spodenkach. Grygiel przeraził się, kiedy zobaczył ogródek Łączków zapadnięty na dobre półtora metra. Na wąskiej uliczce między domami zaczęli gromadzić się już ludzie. Stali wszyscy, tak jak wybiegli w koszulach, spodenkach, piżamach. Łączkowie dopiero niedawno kupili sobie komplet eleganckich mebli. Kiedy ziemia przestała się osuwać, zaczęli je wynosić. Za nimi poszli inni. Naraz zabłysło światło na ulicy. Powiadomiony już przez Sikorskiego dyrektor kopalni nakazał włączyć oświetlenie uliczne. W tym słabym świetle niekompletnie ubrani ludzie wynosili z domów szafy, stoły, łóżka.

Dwadzieścia minut po pierwszym alarmie zaczęły przyjeżdżać samochody. Przyjechał dyrektor kopalni  i Naczelnik. Pierwszy strach minął. Ludzie spokojniej, racjonalniej się pakując zaczęli wynosić z domów swój dobytek. Naraz znowu zapadły ciemności. Wyłączono światło. Ktoś zauważył, że pochylone słupy naprężyły do ostateczności przewody pod napięciem. W każdej chwili groziło zerwanie, a wtedy porażenia, pożar… Jednak paniki już nie było. Były władze, są ludzie, którzy kierowali akcją…

Wreszcie zaczęło świtać.

Wczesnym przedpołudniem zajeżdżają furgonetki po rzeczy ludzi bezpośrednio narażonych obsunięciem. Tymczasem u Naczelnika trwa gorączkowa narada. Tąpnięcie tamtej nocy powstało poza czerwoną linią na mapie oddzielającą czapę gipsową od terenu, który do dnia poprzedniego wydawał się bezpieczny. Przewidywania wzięły w łeb. Jak wytyczyć następną strefę zagrożenia? Ile osób ewakuować?

Prowadzi się badania, które mają dać odpowiedź na wiele pytań, ale naukowcy potrzebują czasu. A co robić z ludźmi, którym może się sufit na głowę zawalić?

Zapada decyzja ewakuowania jeszcze ponad dwustu osób. I znowu to samo. Trzeba załatwić dach  nad głową, trzeba czymś przetransportować dobytek. Ta ewakuacja jest łagodniejsza dla ludzi.  Mogą wyjechać razem z meblami, mogą je zostawić w specjalnie zorganizowanym składzie w Damasławku,         16 sierpnia Wapno jest już mniejsze prawie o 500 mieszkańców.

Tymczasem zapadają pierwsze decyzje w sprawie kopalni. Kopalnia w obecnej formie przestanie istnieć. Są już ekipy budowlane. Pośpiesznie ciągną z pobliskiego jeziora rurociąg, którym popłynie woda do zatopienia kopalni. Woda, wypłukująca sól, była bezpośrednią przyczyną katastrofy. Teraz, wypełniając szczelnie korytarze i wyrobiska kopalni, ma przywrócić równowagę na tym terenie. Ale na razie rurociąg jest jeszcze daleko, mimo że tempo prac jest prawie rekordowe. Jeszcze nie popłynął pierwszy litr wody, a już rodzą się pytania,  czy wody w tym jeziorze wystarczy? Czy trzeba będzie spiętrzać?

Na razie do miasta przedostaje się wiadomość o decyzji likwidacji kopalni. To, co ludzie przeczuwali, ale wyganiali ze swoich myśli staje się rzeczywistością. Na razie jeszcze cała załoga pracuje. Trwa demontaż urządzeń, ale to nie będzie się ciągnąć w nieskończoność. Trzeba rozglądać się za pracą.

Wiadomość dostaje się nie tylko do miasta. Trafia do innych województw. Natychmiast zjawiają się autobusy. W centralnym punkcie miasteczka lub pod bramą kopalni rozkładają swoje kramy kaperownicy. Dyrekcja kopalni nawołuje do rozsądku. Kaperownicy czarują mirażami mieszkań i zarobków.

Łączka na razie jest spokojny. Pracuje przy demontażu urządzeń kopalnianych i wie, że jeszcze będzie pracował przynajmniej do końca czerwca. Przez ten okres nie traci karty górnika dołowego. Co będzie potem, to się zobaczy. Gryglowi proponują przejście do kopalni soli w Kłodawie. Ale Grygiel się zastanawia. Zna Kłodawę. Nie jest to taka czysta, elegancka kopalnia, jak w Wapnie. Do tego jest to kopalnia gazowa, a mieszkanie obiecują nie wcześniej niż na dwa lata. A tu pod bramę przyjeżdżają kaperownicy z kopalni węgla. Autobus już czeka, czekają też wysokie zarobki, i bardzo szybko mieszkanie. Rygiel decyduje się. Razem z nim kilkunastu innych.

Następnego dnia już jest na Śląsku po długiej podróży wszyscy są zmęczeni. Chcieliby pójść do hotelu robotniczego, żeby się przespać. Jeszcze nie teraz, trzeba najpierw dać dowody. I już są w rubryce zatrudnienie nowe stemple: wypisania z Wapna i przypisania do Mysłowic. Teraz do hotelu, a tam pierwsze rozczarowanie. Pościel nosi ślady wielu poprzedników. Ktoś odkrywa pod kołdrą zawartość cudzego żołądka Ryglowi chce się pić Idzie do kuchni, a tu słyszy od kucharki, że jak se kupi, to się napije. Idzie do kranu w ubikacji, a tam fetor o mało nie zbija jego, mocnego chłopa, z nóg.

Przyjeżdża dyrektor, mówi do przybyszów:

O warunkach pracy – są ciężkie.

O zarobkach – są dobre, ale nie tak dobre jak obiecywali kaperownicy.

O mieszkaniach – najwcześniej za pięć lat.

Rygiel i jego koledzy są rozgoryczeni. Biorą taksówkę z Jastrzębia jadą do budynku administracyjnego kopalni w Mysłowicach. Żądają anulowania pieczątek w dowodach.

- O, nie bracie – Słyszą, od pani, która ich tu przywiozła – zgodziłeś się, to pracuj.                 Zresztą dyrektor przesadza z tym pięcioletnim czekaniem na mieszkanie. Jednak Rygiel woli wierzyć dyrektorowi. Jadą we czterech na dworzec. Tam spotykają jeszcze innych kolegów, którzy uciekli z hotelu. Następnego dnia są z powrotem Wapnie, ale kopalnia nie ma prawa ich przyjąć z powrotem. Dyrekcja jednak rozumie motywy działania tych ludzi, rozumie atmosferę niepewności, która nimi kierowała. Szukają wyjścia. Apelują do zjednoczenia. Zjednoczenie zgadza się na puszczenie sprawy w niepamięć. Po prostu nikt z tych co wrócili, nie wyjeżdżał z Wapna. Dyrektor razem z naczelnikiem anulują zapisy w dowodach osobistych.

Kaperownicy w dalszym ciągu nie zaprzestają swojego handlu „białym hebanem” jak ten proceder nazywają w Wapnie Tylko coraz mniej jest takich, którzy dają się na to nabierać Co prawda kilkanaście osób  już pracuje na Śląsku czy w Kłodawie, ale ci w większości przenieśli się w wyniku porozumień dyrekcji zainteresowanych zakładów i władz administracyjnych.

Ale dużo osób pracuje jeszcze w Wapnie. Malinowska została ewakuowana wraz z mężem szesnastego  do wsi Łekno. Mieszkają w byłym Urzędzie GRN, codziennie dojeżdżają do Wapna po męża, tak jak i do większości ewakuowanych pracujących w kopalni, przyjeżdża mikrobus. I kiedy Malinowskiej początek pracy pokrywa się ze zmianą, na której pracuje mąż, wszystko jest dobrze, a kiedy nie, to musi jechać sama. Wtedy, pomimo niewielkiej odległości, podróż do pracy wydłuża się bardzo. Z Łekna wyjeżdża autobusem o 4,20 do Damasławka. Co z tego, że jedzie pół godziny, kiedy pociąg do Wapna ma o 6,30.  Jednak nie narzeka przez jakiś czas była na delegacji w Damasławku, ale ucieszyła się,  gdy z powrotem zaczęła pracować w Wapnie. Przynajmniej może codziennie przychodzić pod swój dom i chwilę popatrzeć. Klucz do domu także ma. Żeby wejść, musi tylko zgłosić w Urzędzie Gminnym, że zrywa plombę. W strefie, teoretycznie najbardziej zagrożonej mieszka tylko bezdzietne małżeństwo, które po przyjeździe z miesięcznego urlopu, nie zastało już nikogo ze swoich sąsiadów. A i oni się wyprowadzą, jak tylko będzie jakieś lokum. I mieszka jeszcze dyrektor kopalni, który ewakuował swoją rodzinę, ale sam chce być przez cały czas na miejscu.

Po raz trzeci tupnęło 8 września. Tak samo niespodziewanie, jak poprzednio, tyle, że o jedenastej w południe. Wielka dziura zrobiła się dwadzieścia metrów od Urzędu gminnego, na samym środku głównej szosy, przebiegającej przez Wapno. W momencie zapadania jechał tamtędy traktor z przyczepą. Traktorzysta najpierw zdziwił się, że przyczepa zostaje mu  z tyłu, a potem dał pełen gaz. Jeszcze pomogli ludzie, którzy przechodzili obok i traktor z przyczepą odjechał w bezpieczne miejsce. Ewakuowano dalsze siedem rodzin.

Wieczorem naczelnik rzeczywiście siedzi jeszcze w urzędzie. Nie dzwoni telefon, nie wpadają interesanci, ale ciszej nie jest, gdyż przed urzędem pracuje spychacz, zasypujący piaskiem i cementem dziurę po wczorajszym zawalisku.

Naczelnik do mnie:

- Coraz trudniej jest ewakuować ludzi. Miejsca jest coraz mniej. Do internatów wróciła młodzież. Poza tym ewakuowani dostają przez cały czas darmowe wyżywienie. Taki stan rzeczy nie może trwać wghnieskończoność. Również ludzie, mieszkający prowizorycznie w internatach, starych szkołach, byłych urzędach zaczynają już się niecierpliwić. Mamy gotowy kompletny projekt nowego Wapna. W ciągu dwóch, trzech miesięcy od rozpoczęcia budowy będą mogli się wprowadzić pierwsi lokatorzy. Tylko jeszcze nie rozpoczyna się budowy. Geologowie muszą dać odpowiedź, czy miejsce to jest rzeczywiście zupełnie bezpieczne.

Z zasobów mieszkaniowych Wągrowca otrzymamy 39 mieszkań dla ewakuowanych. Chociaż jest to tylko pożyczka do czasu wybudowania Wapna lub otrzymania przez nich mieszkań w Kłodawie, to jednak takie decyzje nie są dla władz wojewódzkich łatwe. Trudno się pogodzić mieszkańcom Wągrowca, że mieszkania, na które czekali, oddane zostaną ludziom z Wapna.

W budynkach dawnej kopalni, która wbrew pozorom, jest jednym z pewniejszych, bezpieczniejszych miejsc, gdyż stoi na nienaruszonym słupie skamieniałej soli, planuje się otworzenie warzelni. Będą mogli znaleźć w niej pracę ci wszyscy, którzy, rezygnując z karty górnika, nie zechcą przenieść się do innych kopalń. Władze wojewódzkie, bo to nie są decyzje na szczeblu gminy, starają się zapewnić wszystkim, którzy będą chcieli zostać, pracę.

Decydujący jednak głos należy do geologów. Nie można przewidzieć, czy na przykład czwarte zawalisko nie pokrzyżuje wszystkim planów. Ale pomimo tych trzech stąpnięć Wapno istnieje nadal.

 

ANDRZEJ WALAWSKI

P.S. Wracając już do Warszawy, usłyszałem w mieście oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów od Wapna, że już pół tego miasteczka leży w gruzach, że ludzie koczują pod gołym niebem, a szczęśliwcy pod namiotami. Oto jak przez kilkadziesiąt kilometrów plotka urasta do monstrualnych rozmiarów.

 

WSPOMNIENIA